piątek, 8 listopada 2013

Szczepan Twardoch "Morfina"


Konstanty Willemann to postać, której było mi żal od pierwszej do ostatniej strony.
 Jego przeznaczeniem jest tkwić w jakimś chorym labiryncie życia, w którym można się jedynie desperacko miotać. Próba zdefiniowania siebie w wykonaniu Willemanna przypomina walenie głową w mur nie do przebicia, na kilku płaszczyznach. Pierwszą z nich jest narodowość, bo czas okupacji niemieckiej nie jest najlepszym momentem do podejmowania decyzji czy jest się bardziej Polakiem po matce czy bardziej Niemcem z uwagi na ojca.Kolejną on sam w oczach rodziny, żony i kilkuletniego syna, dla którego nie jest najlepszym wzorem. Niby jest też żołnierzem, ale tak naprawdę interesuje go tytułowa morfina, kobiety i bywanie na salonach.

To, co uwielbiałam w "Morfinie" to uświadomienie sobie, że mam w głowie pewien obraz Polski w 1939 roku. I jest on tak głęboko zakorzeniony, że czytając powieść Twardocha czekałam cały czas, aż Willemann pokaże, że może nie jest takim bydlakiem. Aż rozedrze szaty, położy się gdzieś, pod jakimiś drzwiami, za Polskę, za swoją rodzinę, cokolwiek. A on ma zupełnie co innego w głowie. Jeden wielki chaos i niemożność sprostania jakimkolwiek oczekiwaniom. 
Być może dlatego jest to książka trudna w odbiorze. Charakterystyczna, bełkotliwa narracja to zabieg, który początkowo bardzo mnie zaintrygował. Potem natomiast sprawiał, że byłam odrobinę podirytowana. Odnosiłam wrażenie, że ciekawe wątki zostały niedokończone, ale niewątpliwie przysypane zbyt obfitą ilością tego właśnie bełkotu. Pod tym względem "Morfina" mnie zaskoczyła. Byłam przekonana, że otrzymam coś, co absolutnie powali mnie na kolana. Owszem, powaliło, ale tylko w kilku momentach. Pod tym względem pierwsza część "Morfiny" jest o wiele lepsza niż druga. Podobało mi się to, że autor potrafi w czytelniku zostawić niepokojący znak zapytania, bo chyba każdy po przeczytaniu powieści zastanawia się, kim jest kobieca narratorka.

To, za co niewątpliwie polubiłam Szczepana Twardocha jest jego warsztat literacki. Język, jakim posługuje się autor jest dynamiczny.Ekspresywny, momentami wulgarny, by za chwilę być poetyckim. Ta mieszanina to prawdziwa bomba, która doskonale odzwierciedla piekło duszy Konstantego. "Morfina", pomimo swoich wad, rozbudza apetyt na więcej książek Twardocha. Przyznam, że wcześniej o nim nie słyszałam, ale ta powieść i Jego kobaltowe skarpetki na rozdaniu nagród Nike zaintrygowały mnie i to bardzo.

3 komentarze:

  1. Jeżeli to książka trudna w odbiorze, to niestety, ale po nią nie sięgnę. Nie mam teraz ochoty na takie lektury. Być może za jakiś czas. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam już tyle opinii na temat tej książki, że chyba muszę wreszcie ją przeczytać ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaczęłam czytać, miałam dobre chęci i nadzieję, ale nic z tego nie wyszło. Styl Pana Twardocha jest bardzo interesujący, ale przy tym okrutnie mnie wkurzał. Nie lubię takich długich, przekombinowanych zdań. Żal mi, że nie doczytałam książki do końca, bo opowieść sama w sobie była ciekawa i intrygująca, ale wykonanie mnie przerosło, niestety. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń