sobota, 19 października 2013

"Z miłości do..." (2012, reż.:Paul Andrew Williams)

Oni są parą niemłodą, choć ciągle trzymającą się czule za ręce.
On korepetycje z mimiki gbura pobierał najwyraźniej u samego Clinta Eastwooda,a w dziedzinie narzekania nie ma absolutnie żadnej konkurencji.
Ona pomimo choroby tryska energią, jest rozśpiewanym aniołem z chóru o dość wymownej* nazwie Starzy Ale Jarzy. 

"Z miłości do..." to film, który oferuje widzowi całą plejadę emocji. W kinie oglądałam go wśród chóru siąkających nosów, dawno żaden film tak mnie nie wzruszył. Trudno pozostać obojętnym, kiedy możemy obserwować jak dwójka związanych ze sobą ludzi przeżywa, że jedno z nich odchodzi. A kiedy w końcu nadchodzi ten moment, panu Wiecznie Niezadowolonemu przychodzi się zmierzyć ze sobą samym. To zadanie, które przerosłoby wiele osób będących na jego miejscu.
Na całe szczęście, "Z miłości do..." to nie jest tylko i wyłącznie smutna laurka o śmierci.
Twórcy filmów zadbali o to, aby widz śmiał się przez łzy dzięki zabawnym dialogom. 
W konfliktogennej rodzinie, jaką jest familia głównych bohaterów, niezwykle łatwo o nieporozumienia różnego kalibru.
Trudno jest pozostać obojętnym, kiedy banda emerytów udaje raperów czy metalowców, do czego gorliwie namawia ich instruktorka chóru(w tej roli świetna Gemma Artenton).  Zabawne momenty stanowią udany przerywnik dla dość ckliwej tematyki filmu.
Choć ma on swoje wady (kilka momentów przewidywalności, odrobinę przerysowana postać Artura) to nie jestem w stanie ich nie wybaczyć. Dla mnie jako widza spełnił on swoje zadanie, wciągnął do świata bohaterów i bezceremonialnie wycisnął ze mnie wszystkie łzy. Może właśnie tego potrzebowałam, więc stękać z niedosytu nie będę.

Memento mori i carpe diem to dość oczywiste przesłania "Z miłości do...". Odnalazłam w tym filmie coś innego: nigdy nie jesteśmy sami. Nawet jakbyśmy bardzo chcieli tacy być, odgrodzili się od wszystkich murami to dopóki nie żyjemy na bezludnej wyspie dopóty mamy od ręką kogoś, kto może nam pomóc. A sposoby są różne, od muzykoterapii po wspólne wypicie herbaty.

8 komentarzy:

  1. Bardzo, bardzo lubię takie filmy :-) Na pewno obejrzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie słyszałam o tym filmie nigdy wcześniej, ale zarys fabuły i twoja recenzja skutecznie mnie przekonały do tego, aby go obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakoś nie ciągnie mnie do takich filmów. Po prostu się na nich dobrze nie bawię.

    OdpowiedzUsuń
  4. Trochę boję się takich historii o umieraniu, bo zazwyczaj wyciskają ze mnie hektolitry łez, ale ta mimo wszystko brzmi bardzo przyjemnie. Być może kiedyś się na nią skuszę :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja nie lubię w kinie płakać, jakoś mi zawsze głupio :p Film chętnie obejrzę, trafiają do mnie takie produkcje.

    OdpowiedzUsuń
  6. Trafiłam dziś po raz pierwszy na Twojego bloga i zamierzam regularnie wracać (już go dodałam do listy czytelniczej). Ciekawa jestem wrażeń z Ameryki i Twoich lektur.
    Bardzo spodobał mi się post o bibliotece. Aż chciałabym do niej trafić....
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest mi bardzo miło! Dziękuję, że chcesz tu zostać. Pozdrawiam również :)

      Usuń